– Posłuchaj mnie, śmiertelniku. Nie obchodzą mnie wasze małe wojenki. Nie jestem ich częścią – pozwolił zakonnikowi opaść na ziemię - Jestem ponad nie, bo jestem ponad was, śmiertelnych. Ja też śpiewałem na chwałę Pana, kiedy jeszcze w Jego planie nie było dla was miejsca. Ale powstaliście, by zająć naszą pozycję, bo mieliśmy zostać we władzy waszego praojca, oddać mu hołd. Nie zrobiłem tego i zostałem wygnany.
– Szatan?! Nie wierzę! Apage! – Saintly odzyskał mowę i usiłował przekonać samego siebie, że rzeczywiście nie wierzy – nie możesz być nim, jesteś szaleńcem, przebierańcem, jesteś...
Lucyferem. Skoro zaś potrzebujesz dowodów... – przybysz skrzywił twarz w grymasie pogardy i wyprostował się. Nagle cienie wydłużyły się i uformowały w dwa skrzydła, które ogarnęły skuloną na podłodze postać mnicha.
Saintly znalazł się w innym świecie. Znajome ściany wypaczyły się w wypaloną skałę, a gładką posadzkę zastąpił żużel. Powietrze zasnuł gryzący dym, a gdy rozsnuł się, mnich zobaczył rozległą równinę pokrytą ciałami umierających. Straszliwie okaleczeni, złorzeczyli w niebo zasnute krwawą łuną, a między nimi przechadzali się aniołowie o czarnych, zakrwawionych skrzydłach i zadawali im męki. Paul zacisnął powieki i zaczął krzyczeć.
– A więc wierzysz? – Przybysz dotknął ramienia Paula, by go przebudzić – To dobrze, możemy więc przejść do meritum sprawy, która mnie tu przywiodła. Widzisz, wtedy, po strąceniu, przysiągłem sobie, że wykreślę z Pańskiego planu tylu z was, śmiertelników, ilu zdołam. Udawało mi się to znakomicie, zresztą otuchy dodawały mi pisma Jana, który tak malowniczo opisał ostatnie i największe chwile mej chwały. Niestety, wtrąciliście się wy, Ci-Którzy-Przejrzeli, święci magowie od pieśni Pana, i w swym zadufaniu odebraliście za jednym zamachem: mnie – szansę na ten ostatni akord w symfoniiZła i sobie – szansę na zbawienie paru milionów ludzi więcej. Słuchasz mnie?
– Taak – wyjąkał Saintly – Jak to możliwe?
czwartek, 31 lipca 2008
wtorek, 29 lipca 2008
Rada
Cykl:
Komu bije dzwon


Na sali obecni byli wszyscy magowie i maginie oprócz Rolanda i Agnes. Służby nie było. Leoric się nie zdziwił. Po pokazie furii, jaki dała Agnes (która to furia oczywiście skupiła się na nim, kiedy usiłował ją uspokoić) słudzy woleli trzymać się z daleka, jak zawsze w takich wypadkach. Cóż, Agnes mogła być drobna i koścista, ale kiedy zaczynała się wściekać nawet barczysty Albertus wolał jej schodzić z drogi. Tak więc Leoricowi znowu przypadło w udziale poskramianie złośnicy. Zajęło mu to sporo czasu, podczas którego Vivienne zajęła się nieprzytomnym Rolandem, a Albertus i Wilbur poszli zrobić obchód Hospicjum.Była ciemna noc, gdy zebrali się w refektarzu.
– A więc jak wygląda sytuacja? – zapytał zmęczonym głosem Leoric
– Wygląda na to, że przy okazji naszego wypadku wykryliśmy uchybienia służby z kuchni – zgryźliwie rzekł Wilbur – Nie tylko my struliśmy się po śniadanku. Nasze wierne sługi połakomili się widać na resztki z pańskiego stołu i teraz zdychają w dormitorium – mag wydął usta w grymasie pogardy.
– Jesteś zbyt surowy Wilburze – Vivienne jak zwykle mówiła głosem tak pełnym naiwnej słodyczy, że Leoricowi zrobiło się niedobrze – to chyba naturalne, że ci ludzie chcieli tylko stworzyć sobie iluzję dobrobytu. Wiesz przecież, jakie życie wiedli za murami naszego Hospicjum. Jesteś wobec nich niesprawiedliwy, a przecież oni cierpią przez nas.
– Przestańcie! – Leoric uciszył szykującego ciętą ripostę Wilbura – jakie mamy straty?
– Um, nikt nie umarł, dziewięć osób leży w malignie, wszyscy z kuchni lub niżsi słudzy, nikt ważny – Wilbur popatrzył wyzywająco na Vivienne – Jeden ze strażników też się poczęstował strawą z naszego stołu, ale już doszedł do siebie, jest tylko osłabiony. Wydaje mi się, że śniło się mu to, co i mi – popatrzył wyczekująco po reszcie magów.
– No właśnie, jak to się stało, że wszyscy śniliśmy to samo? Bo śniliśmy to samo, prawda? – Vivienne przymknęła oczy i skrzywiła się – Byłam na polanie w lesie pełnym ogromnych drzew, których korony były tak potężne, że zakrywały całe niebo. W zielonej ciemności poniżej nie rosły żadne krzewy, tylko dywan takiej soczystej zielonej trawy...
– Wpadłaś na tą polanę jakby nurkując pod taflę wody – Albertus przerwał poetyckie wywody Vivienne i ciągnął sucho, po żołniersku – osiadłaś na trawie, a później poszłaś w las. Jeśli próbowałaś krzyczeć, twój głos odbijał się potężnym echem. Zrywał się huragan, który powalił cię na ziemię. Szłaś przez las przez dłuższą chwilę. W pewnej chwili zorientowałaś się, że jesteś śledzona. Otoczyły cię piski i chichoty. Odgłosy te zagoniły cię nad skarpę nad rzeką. Po drugiej stronie rzeki zobaczyłaś trawiaste zbocze pełne dziwnych istot. Tu sen się urwał, zgadza się?
– Tak – rzekła Vivienne, która przez ten czas zdążyła się już obrazić.
– A więc jak wygląda sytuacja? – zapytał zmęczonym głosem Leoric
– Wygląda na to, że przy okazji naszego wypadku wykryliśmy uchybienia służby z kuchni – zgryźliwie rzekł Wilbur – Nie tylko my struliśmy się po śniadanku. Nasze wierne sługi połakomili się widać na resztki z pańskiego stołu i teraz zdychają w dormitorium – mag wydął usta w grymasie pogardy.
– Jesteś zbyt surowy Wilburze – Vivienne jak zwykle mówiła głosem tak pełnym naiwnej słodyczy, że Leoricowi zrobiło się niedobrze – to chyba naturalne, że ci ludzie chcieli tylko stworzyć sobie iluzję dobrobytu. Wiesz przecież, jakie życie wiedli za murami naszego Hospicjum. Jesteś wobec nich niesprawiedliwy, a przecież oni cierpią przez nas.
– Przestańcie! – Leoric uciszył szykującego ciętą ripostę Wilbura – jakie mamy straty?
– Um, nikt nie umarł, dziewięć osób leży w malignie, wszyscy z kuchni lub niżsi słudzy, nikt ważny – Wilbur popatrzył wyzywająco na Vivienne – Jeden ze strażników też się poczęstował strawą z naszego stołu, ale już doszedł do siebie, jest tylko osłabiony. Wydaje mi się, że śniło się mu to, co i mi – popatrzył wyczekująco po reszcie magów.
– No właśnie, jak to się stało, że wszyscy śniliśmy to samo? Bo śniliśmy to samo, prawda? – Vivienne przymknęła oczy i skrzywiła się – Byłam na polanie w lesie pełnym ogromnych drzew, których korony były tak potężne, że zakrywały całe niebo. W zielonej ciemności poniżej nie rosły żadne krzewy, tylko dywan takiej soczystej zielonej trawy...
– Wpadłaś na tą polanę jakby nurkując pod taflę wody – Albertus przerwał poetyckie wywody Vivienne i ciągnął sucho, po żołniersku – osiadłaś na trawie, a później poszłaś w las. Jeśli próbowałaś krzyczeć, twój głos odbijał się potężnym echem. Zrywał się huragan, który powalił cię na ziemię. Szłaś przez las przez dłuższą chwilę. W pewnej chwili zorientowałaś się, że jesteś śledzona. Otoczyły cię piski i chichoty. Odgłosy te zagoniły cię nad skarpę nad rzeką. Po drugiej stronie rzeki zobaczyłaś trawiaste zbocze pełne dziwnych istot. Tu sen się urwał, zgadza się?
– Tak – rzekła Vivienne, która przez ten czas zdążyła się już obrazić.
niedziela, 27 lipca 2008
Preludium
Cykl:
Ostatnia córka Ewy


W opactwie Dominikanów w Bostonie dzwon miarowo wybijał dziesiątą w nocy. Ojciec Paul Saintly zakończył już wieczorne modły, ale trwał wciąż w skupieniu na klęczniku w swojej celi. Czuł, że panujący wokół spokój jest w jakiś sposób groźny, że jest to cisza przed burzą. Cisza, bo nie słyszał już pieśni Najwyższego, która dotąd wypełniała jego duszę spokojem i nadzieją. Westchnął i pokręcił głową, jakby chciał odegnać złe myśli. Przeżegnał się i wstał z klęcznika.
Wtedy właśnie zauważył, że nie jest w celi sam.
– Witaj, drogi ojcze – ubrany na czarno mężczyzna rozciągnął wąskie wargi w grymasie uśmiechu i wpatrzył się przeszywającym wzrokiem w Paula – ufam, że przez swe modły otrzymałeś otuchę a spokój niebieski ukoił twoją duszę?
– Być może... – Saintly zawahał się, gdy uświadomił sobie, że tamten drwi sobie z nagłego braku więzi między nim a Panem – ale kim pan właściwie jest... czy...
– Jestem kimś, kogo potrzebujesz ty i kogo potrzebuje ten cały umierający świat – uciszył dominikanina niedbałym gestem, rozparł się na krześle i ciągnął dalej – Jesteś kimś niezwykłym bracie, kimś wyróżnionym przez Pana, kimś słyszącym Jego Słowo, czyż nie?
– Tak... – było coś w przybyszu, co nie pozwalało Paulowi skupić się, jasno wysłowić tego, co miał na końcu języka i to doprowadzało go do rozpaczy – nie... nie słyszę już pieśni Pana! Zamilkła dla mnie! Kim jesteś, że przyszedłeś mnie dręczyć?!
– Kim? – w pełnej napięcia ciszy przybysz wstał i podszedł do Paula – A więc zostałeś odrzucony... Wiem, co czujesz, czułem to samo, gdy przytrafiło się to mnie
– Nefandus! – przerażony Paul odskoczył do tyłu, zataczając się w kierunku wiszącego na ścianie różańca
– STÓJ! – coś w oczach przybysza unieruchomiło mnicha i nie pozwoliło mu na wyduszenie choć jednego słowa
Wtedy właśnie zauważył, że nie jest w celi sam.
– Witaj, drogi ojcze – ubrany na czarno mężczyzna rozciągnął wąskie wargi w grymasie uśmiechu i wpatrzył się przeszywającym wzrokiem w Paula – ufam, że przez swe modły otrzymałeś otuchę a spokój niebieski ukoił twoją duszę?
– Być może... – Saintly zawahał się, gdy uświadomił sobie, że tamten drwi sobie z nagłego braku więzi między nim a Panem – ale kim pan właściwie jest... czy...
– Jestem kimś, kogo potrzebujesz ty i kogo potrzebuje ten cały umierający świat – uciszył dominikanina niedbałym gestem, rozparł się na krześle i ciągnął dalej – Jesteś kimś niezwykłym bracie, kimś wyróżnionym przez Pana, kimś słyszącym Jego Słowo, czyż nie?
– Tak... – było coś w przybyszu, co nie pozwalało Paulowi skupić się, jasno wysłowić tego, co miał na końcu języka i to doprowadzało go do rozpaczy – nie... nie słyszę już pieśni Pana! Zamilkła dla mnie! Kim jesteś, że przyszedłeś mnie dręczyć?!
– Kim? – w pełnej napięcia ciszy przybysz wstał i podszedł do Paula – A więc zostałeś odrzucony... Wiem, co czujesz, czułem to samo, gdy przytrafiło się to mnie
– Nefandus! – przerażony Paul odskoczył do tyłu, zataczając się w kierunku wiszącego na ścianie różańca
– STÓJ! – coś w oczach przybysza unieruchomiło mnicha i nie pozwoliło mu na wyduszenie choć jednego słowa
Przebudzenie
Cykl:
Komu bije dzwon


Przebudzenie nie było przyjemne. Zresztą sny również. Leoric otworzył oczy i rozejrzał się. Był w swojej sypialni, leżał w ubraniu na łóżku. Wstał, lecz zaraz opadł znowu na poduszki. Czuł się jakby pił na umór przez tydzień. Dowlókł się jednak do sznura i zadzwonił na służbę. Chwilę później do komnaty zajrzała młoda kobieta w szarej zgrzebnej sukni i białym czepku na głowie.
– Anno – Leoric musiał poświęcić trochę wysiłku, by przypomnieć sobie imię tej kobiety – ile spałem?
– Dwa dni, panie. Magowie Albertus i Wilbur oraz maginie Vivienne i Agnes już wstali. Nic im nie jest panie, ale z panem Rolandem jest chyba niedobrze – służka była przyzwyczajona, że Leoricowi udziela się wyczerpujących odpowiedzi.
– Przynieś mi coś do picia i gorącą wodę – polecił Leoric
– Tak, panie – Anna zawahała się – Panie, czy mógłbyś pohamować panią Agnes, ona...
– O nie... znowu wrzeszczy? – Leoric objął rękami głowę i skrzywił się. Czekał go ciężki wieczór po dniu pełnym koszmarów.
– Anno – Leoric musiał poświęcić trochę wysiłku, by przypomnieć sobie imię tej kobiety – ile spałem?
– Dwa dni, panie. Magowie Albertus i Wilbur oraz maginie Vivienne i Agnes już wstali. Nic im nie jest panie, ale z panem Rolandem jest chyba niedobrze – służka była przyzwyczajona, że Leoricowi udziela się wyczerpujących odpowiedzi.
– Przynieś mi coś do picia i gorącą wodę – polecił Leoric
– Tak, panie – Anna zawahała się – Panie, czy mógłbyś pohamować panią Agnes, ona...
– O nie... znowu wrzeszczy? – Leoric objął rękami głowę i skrzywił się. Czekał go ciężki wieczór po dniu pełnym koszmarów.
sobota, 26 lipca 2008
Bo zupa była zatruta...
Cykl:
Komu bije dzwon


1 lipca Anno Domini 1329, ranek:
Nad Hospicjum hermetycznym Silva Rerum wstał nowy dzień. Choć był lipiec, tu na pogórzu Pirenejów ranki były chłodne i Leoric niespiesznie zdążający na śniadanie z ulgą powitał ciepło refektarza. Tylko z pozoru był młodym magiem. Miał już 109 lat, choć mikstury zapewniły mu wygląd trzydziestolatka. Także jego sylwetka nie zdradzała wieku – Leoric trzymał się prosto i wyniośle, z góry patrząc na pospólstwo i służbę w Hospicjum. Musiał, skoro właściwie władza w Silva Rerum należała do niego. Ten stary mól książkowy Roland (Primus Roland – poprawił się w myślach) nie miał siły ani ochoty na rządzenie Hospicjum. Nie wykazywał też żadnej inicjatywy.
A inicjatywa była potrzebna w obliczu ostatnich wypadków – wieśniacy z Pasaquinas dorobili się kościoła. Niby nic a jednak, gdy zabrzmiał dzwon kościelny rozszerzyła się aura Dominium kosztem aury magicznej Hospicjum. Leoric właśnie rozmyślał nad rozwiązaniem problemu, gdy dotarł do refektarza. Powitał pozostałych sześciu magów ale rozmowa nie kleiła się, więc posiłek przebiegł w ciszy zakłócanej tylko skomleniem psów czekających na kąsek ze stołu.
Ciszę przerwał Leoric, który z brzękiem odłożył cynową misę i zwrócił się do Albertusa z domu Verditius:
– Albertusie, jak właściwie postępują twoje prace? Wczoraj z laboratorium dały się słyszeć niezwykłe hałasy, czyżby...
Leoric przerwał, bo jego rozmówca pobladł nagle i zgiął się wpół. Z jego prawej strony dał się słyszeć brzęk, kiedy Vivienne, magini z domu Merinita uderzyła głową w stół. Leoric zerwał się widząc, że dookoła niego magowie osuwają się z siedzisk, zdjęci nagłymi bólami. Chciał krzyknąć, ale z jego gardła wyrwał się tylko jęk. Pociemniało mu w oczach i upadł na kamienną posadzkę, gdzie jego kompani pochrapywali już przez sen.
Nad Hospicjum hermetycznym Silva Rerum wstał nowy dzień. Choć był lipiec, tu na pogórzu Pirenejów ranki były chłodne i Leoric niespiesznie zdążający na śniadanie z ulgą powitał ciepło refektarza. Tylko z pozoru był młodym magiem. Miał już 109 lat, choć mikstury zapewniły mu wygląd trzydziestolatka. Także jego sylwetka nie zdradzała wieku – Leoric trzymał się prosto i wyniośle, z góry patrząc na pospólstwo i służbę w Hospicjum. Musiał, skoro właściwie władza w Silva Rerum należała do niego. Ten stary mól książkowy Roland (Primus Roland – poprawił się w myślach) nie miał siły ani ochoty na rządzenie Hospicjum. Nie wykazywał też żadnej inicjatywy.
A inicjatywa była potrzebna w obliczu ostatnich wypadków – wieśniacy z Pasaquinas dorobili się kościoła. Niby nic a jednak, gdy zabrzmiał dzwon kościelny rozszerzyła się aura Dominium kosztem aury magicznej Hospicjum. Leoric właśnie rozmyślał nad rozwiązaniem problemu, gdy dotarł do refektarza. Powitał pozostałych sześciu magów ale rozmowa nie kleiła się, więc posiłek przebiegł w ciszy zakłócanej tylko skomleniem psów czekających na kąsek ze stołu.
Ciszę przerwał Leoric, który z brzękiem odłożył cynową misę i zwrócił się do Albertusa z domu Verditius:
– Albertusie, jak właściwie postępują twoje prace? Wczoraj z laboratorium dały się słyszeć niezwykłe hałasy, czyżby...
Leoric przerwał, bo jego rozmówca pobladł nagle i zgiął się wpół. Z jego prawej strony dał się słyszeć brzęk, kiedy Vivienne, magini z domu Merinita uderzyła głową w stół. Leoric zerwał się widząc, że dookoła niego magowie osuwają się z siedzisk, zdjęci nagłymi bólami. Chciał krzyknąć, ale z jego gardła wyrwał się tylko jęk. Pociemniało mu w oczach i upadł na kamienną posadzkę, gdzie jego kompani pochrapywali już przez sen.
piątek, 25 lipca 2008
Witajcie w mojej bajce
Cykl:
od Autora


Niedawno w jednym z przykrytych kurzem backupów odkryłem kilka swoich opowiadań. Łezka mi się w oku zakręciła, odległa młodość przypomniała ;) Pokazałem swoje dzieła znajomym. Ku mojemu przyjemnemu zaskoczeniu rzekli: "Sturęki, dobre. Dokończ tylko."
Skoro dobre to udostępniam. Na razie pod pseudonimem, może kiedyś przekonacie mnie w komentarzach, że to rzeczywiście można pokazać światu bez obawy o swoją reputację :) A gdyby ktoś z Was domyślił się moich personaliów to proszę, na razie niech zatrzyma dla siebie
Oto czego możecie się spodziewać:
Skoro dobre to udostępniam. Na razie pod pseudonimem, może kiedyś przekonacie mnie w komentarzach, że to rzeczywiście można pokazać światu bez obawy o swoją reputację :) A gdyby ktoś z Was domyślił się moich personaliów to proszę, na razie niech zatrzyma dla siebie
Oto czego możecie się spodziewać:
- Komu bije dzwon - opowiadanie o przygodach grupy magów z XIV wiecznej Francji. Realia gry fabularnej Ars Magica
- Ostatnia córka Ewy - trzymająca w napięciu komedia pomyłek. Grupa czarowników kontra koniec świata. Realia Świata Mroku
- Rozmowy na szczycie - alias "Rewia przepaków" czyli bardzo zakręcona i wielowątkowa historia kobiety, co wstrząsnęła Europą. Realia Świata Mroku, praca zbiorowa.
Subskrybuj:
Posty (Atom)