wtorek, 29 lipca 2008

Rada

Na sali obecni byli wszyscy magowie i maginie oprócz Rolanda i Agnes. Służby nie było. Leoric się nie zdziwił. Po pokazie furii, jaki dała Agnes (która to furia oczywiście skupiła się na nim, kiedy usiłował ją uspokoić) słudzy woleli trzymać się z daleka, jak zawsze w takich wypadkach. Cóż, Agnes mogła być drobna i koścista, ale kiedy zaczynała się wściekać nawet barczysty Albertus wolał jej schodzić z drogi. Tak więc Leoricowi znowu przypadło w udziale poskramianie złośnicy. Zajęło mu to sporo czasu, podczas którego Vivienne zajęła się nieprzytomnym Rolandem, a Albertus i Wilbur poszli zrobić obchód Hospicjum.Była ciemna noc, gdy zebrali się w refektarzu.

– A więc jak wygląda sytuacja? – zapytał zmęczonym głosem Leoric
– Wygląda na to, że przy okazji naszego wypadku wykryliśmy uchybienia służby z kuchni – zgryźliwie rzekł Wilbur – Nie tylko my struliśmy się po śniadanku. Nasze wierne sługi połakomili się widać na resztki z pańskiego stołu i teraz zdychają w dormitorium – mag wydął usta w grymasie pogardy.
– Jesteś zbyt surowy Wilburze – Vivienne jak zwykle mówiła głosem tak pełnym naiwnej słodyczy, że Leoricowi zrobiło się niedobrze – to chyba naturalne, że ci ludzie chcieli tylko stworzyć sobie iluzję dobrobytu. Wiesz przecież, jakie życie wiedli za murami naszego Hospicjum. Jesteś wobec nich niesprawiedliwy, a przecież oni cierpią przez nas.
– Przestańcie! – Leoric uciszył szykującego ciętą ripostę Wilbura – jakie mamy straty?
– Um, nikt nie umarł, dziewięć osób leży w malignie, wszyscy z kuchni lub niżsi słudzy, nikt ważny – Wilbur popatrzył wyzywająco na Vivienne – Jeden ze strażników też się poczęstował strawą z naszego stołu, ale już doszedł do siebie, jest tylko osłabiony. Wydaje mi się, że śniło się mu to, co i mi – popatrzył wyczekująco po reszcie magów.
– No właśnie, jak to się stało, że wszyscy śniliśmy to samo? Bo śniliśmy to samo, prawda? – Vivienne przymknęła oczy i skrzywiła się – Byłam na polanie w lesie pełnym ogromnych drzew, których korony były tak potężne, że zakrywały całe niebo. W zielonej ciemności poniżej nie rosły żadne krzewy, tylko dywan takiej soczystej zielonej trawy...
– Wpadłaś na tą polanę jakby nurkując pod taflę wody – Albertus przerwał poetyckie wywody Vivienne i ciągnął sucho, po żołniersku – osiadłaś na trawie, a później poszłaś w las. Jeśli próbowałaś krzyczeć, twój głos odbijał się potężnym echem. Zrywał się huragan, który powalił cię na ziemię. Szłaś przez las przez dłuższą chwilę. W pewnej chwili zorientowałaś się, że jesteś śledzona. Otoczyły cię piski i chichoty. Odgłosy te zagoniły cię nad skarpę nad rzeką. Po drugiej stronie rzeki zobaczyłaś trawiaste zbocze pełne dziwnych istot. Tu sen się urwał, zgadza się?
– Tak – rzekła Vivienne, która przez ten czas zdążyła się już obrazić.

Brak komentarzy: