poniedziałek, 11 sierpnia 2008

Dzień pełen niespodzianek, cz. 4

Leoric skinął na niego, by podszedł. Gdy zaś szlachcic zaczął tłumaczyć coś szeptem, zebrani ujrzeli, jak na twarzy maga pojawiły się kolejno: zaskoczenie, niedowierzanie i w końcu przebiegły uśmieszek. Leoric wyprostował się w siodle i ignorując pytające spojrzenie Agnes krzyknął:

– Słuchajcie mnie! Skoro uważacie, że musicie się pozbyć tych ludzi - niech będzie! Ale nie będziecie ich wieszać! – poczekał, aż Baldric uciszy wrzawę i kontynuował – Jako człowiek stanu szlacheckiego nakładam na nich karę wygnania. Nigdy nie wrócą do tej wioski, a jeśliby to zrobili, ich życie jest w waszych rękach. Wziąć ze sobą mogą tylko to, co mają na grzbiecie.

Leoric popatrzył na zszokowanego Faulcota, uśmiechnął się i rzekł już trochę ciszej:

– Baldric, ci ludzie są pod twoją opieką, podejmiemy ich w naszym Hospicjum. Agnes, traktuj ich jak moich gości, zaś tego oto Faulcota jak mojego ucznia, z całą przysługującą mu ochroną tak jak nakazuje tego Codex Hermeticum. Wytłumaczę wam później.
– Panie! – proboszcz zakrzyknął groźnie – sprowadzacie na nas nieszczęście! Przyjeżdżacie tu, by nas ograbić, ale wiedzcie, że słowo o was i o waszych bezeceństwach, co je wyczyniacie w waszym siedliszczu dotrze do Jego Ekscelencji Biskupa!
– To nie będzie konieczne – spokojnie odrzekł Leoric – Myślę, że ucieszy was wiadomość, że odzyskamy dla was ten wasz dzwon. I zrobimy tak, by was już więcej żadne „wilcy” nie napadali. Bez stawiania figur na hali. – uśmiechnął się krzywo – Zważcie więc, co wam się bardziej opłaca.

W tym momencie sołtys podbiegł do proboszcza i począł mu coś klarować cicho. Po chwili dołączył do nich również starszy pasterzy, a chwilę później już cała wieś zbiła się w gromadę i zaczęła zawzięcie dyskutować. Po dłuższym czasie przed orszakiem magów stanął sołtys i kłaniając się rzekł:

– Wybaczcie nam krnąbrne słowa naszego Dobrodzieja. Wzburzon był i nie wiedział co mówi. A my będziemy radzi waszej pomocy i złego słowa na was nie powiemy.
– Dobrze więc – Leoric spojrzał na słońce – zostaniemy tu do wieczora, do tego czasu pani Vivienne powinna uzdrowić już waszych chorych. Wy tymczasem powinniście zdążyć załadować na wozy dobytek Bernanda. A teraz rozejdźcie się i wróćcie do roboty! Baldric, niech twoi ludzie rozbiją obóz na skraju wioski.

Leoric rozejrzał się jeszcze raz po wiosce i zatarł ręce. To był bardzo dobry dzień. A przyszłość będzie jeszcze lepsza.

piątek, 8 sierpnia 2008

Dzień pełen niespodzianek, cz. 3

Gdy wszystko się uciszyło, Leoric rzekł:

– A teraz mówcie, co to za tumult. I rozwiążcie na Boga tych ludzi!
– Ci ludzie to heretycy! Bezbożnicy, którzy sprowadzili na nas plagi i nieszczęścia! – proboszcz odzyskał animusz – To przez tych pogan Pan odwrócił się od nas i pokarał! Gnębi nas pomiot diabelski a wilcy napadają na nasze stada. Jakby tego było mało śmieli ukraść nam nowy dzwon ze świeżo wyświęconego kościoła, wszetecznicy!

Wieśniacy podnieśli wrzawę wyrażając poparcie dla księdza. W skazańców poleciało kilka kamieni.

– Cisza! – wrzasnęła Agnes – Ty mów – wskazała sołtysa – Od początku, krótko i składnie.
– Tak pani – sołtys łypnął na proboszcza i kontynuował – Więc na Boże Ciało Jego Esc... Eks... Jaśnie Pan Biskup wyświęcił nam kościółek w wiosce i dał nam księdza dobrodzieja żebyśmy do nieba mogli pójść. I od tego się zaczęło. Bo później takie wielkie wilcy poczęli napadać na stada owiec i na tych tam pasterzy. No i na polach zaczęło coś gnać i zboże tratować. No i dziewki zaczepiać i mleko kwasić. Utrapienie Pani, oj utrapienie. A później te bezbożniki dzwon ukradli, aleć nie wiem jak, boć na dzwonnicy był i wołami go wciągaliśmy. Toć czarami chyba, więc mus ich obwiesić.

Tu sołtys skurczył się pod groźnym wzrokiem Agnes, przełknął ślinę i szybciej już opowiadał dalej:

– Więc posłaliśmy parobka na dwór Jaśnie Pana Biskupa, który był łaskaw przysłać Pana Sierżanta i tuzin żołnierzy. A że ślady były, że dzwon do lasu zaciągnęli, te bezbożniki znaczy, to oni zebrali lewię – wskazał na grupę sponiewieranych osiłków – i poszli w las. Nie było ich Panie przez trzy dni – sołtys wolał jednak zwracać się do Leorica - a jak wyszli to jakby Panie diabła zobaczyli. No i żołnierzy po drodze zgubili. A to niedobrze, bo Pan Biskup nie będzie zadowolony i będzie chciał pogłówne.
– Składnie miało być! – warknęła Agnes – Co im się właściwie stało?
– No więc oni poszli w ten las, to za śladami dzwonu znaczy. Aleć ich te ślady na bagna straszliwe wyprowadziły i w kółko gnać poczęły. A po nocach to wilcy wyli, a jak się ich ślipia pokazały, to tak wysoko były jak końskie. No i później jak już chcieli wracać, to ich Pani elfy zaczęły strzelać i niemoc zsyłać. A jak Pani jakieś bestyje za nimi ruszyli, boć było słychać jak się przez las przedzierali to oni dopiero wzięli nogi za pas. No ale panowie wojsko w lesie zostali – sołtys odetchnął po swojej przemowie.
– Pewnie ich te sabatniki na ofiarę złożyli ze swymi kumotrami – czartami. Mus ich obwiesić heretyków – ksiądz wciąż próbował przejąć inicjatywę – Powiadam wam ludzie, wystarczy tylko pozbyć się tego diabelskiego pomiotu, a Pan z powrotem na nas łaskawie wejrzy.
– Nas też chciałbyś się pozbyć? – z przekąsem spytała Agnes – czy ograniczysz się do tych nieszczęśników? A może masz jeszcze jakieś wspaniałe pomysły na to jak pozbyć się wilków i owych elfów niemoc zsyłających?
– Tak pani bo jeszcze trza na hali figurę świętego Anzelma postawić, to żaden wilk nie podejdzie – entuzjazm proboszcza gasł w miarę jak twarz Agnes ciemniała z gniewu – a elfy...
– Milcz chamie! – Agnes zamierzała zdaje się zdzielić proboszcza.
– Dość tego! – Leoric postanowił opanować sytuację – Nikogo nie będziecie wieszać. Chcę za to wysłuchać, co ci ludzie mają do powiedzenia na swoją obronę. Baldric! Przyprowadź ich do mnie!

Po chwili protestów ze strony wieśniaków, służący doprowadzili czwórkę słaniających się ludzi przed oblicza magów.

– Kim jesteś, skąd się tu wziąłeś, za co ci ludzie chcą was zabić? – Leoric zwrócił się do człowieka, za którym schowała się pozostała trójka
– Jestem Faulcot de Berge, Panie – mężczyzna pokłonił się dwornie – Przybyłem tu trzy lata temu z tymi oto ludźmi – wskazał na pozostałą trójkę - by skryć się przed prześladowaniami. A to, co mam do powiedzenia jest przeznaczone tylko dla twoich uszu.

środa, 6 sierpnia 2008

Dzień pełen niespodzianek, cz. 2

Tłum zafalował, po czym wieśniacy wypchnęli jakiegoś małego, łysego człowieczka w dość dostatnim jak na wieśniaka przyodzieniu, który natychmiast padł na kolana i na wszelki wypadek zaczął łkać.

 – Ty jesteś Bernand? Chcę wiedzieć dlaczego chciałeś nas otruć, chamie?! I jak śmiałeś myśleć, że ci się to uda?
 – Pani, ja nie.. to nie ja... bo my...
 – Weźmiemy cię na męki za to łajdaku! – Agnes wyraźnie wczuwała się w rolę – A twoja wioska pójdzie z dymem...
 – Ale pani, my już Bernanda obwiesiliśmy za trucie! – na twarzy wieśniaka malowała się rozpacz – Ja jestem Tobias, syn Martina, sołtys – głos mu się załamał
 – I tak wam wioskę z dymem puścimy – bąknęła bez przekonania Agnes po chwili ciszy
 – Karę ponieść musicie! – Leoric zakrzyknął gromko - Jeśli chcecie ocalić skórę wydacie nam cały majątek Bernanda. Cały – łącznie z tym co już rozkradliście.

Sołtys zaczął bezładnie zapewniać, że zrobią wszystko co panowie możni każą, że oni by nie śmieli na panów możnych ręki podnieść. Leoric uciszył ten bełkot i rozejrzał się po tłumie. Na środku stało trzech mężczyzn i kobieta – wszyscy związani i z pętlami na szyi. Z jednej strony półkolem otaczała ich – sądząc z wyglądu - banda obdartych i pobitych zbirów wioskowych. Z drugiej strony stała gromada pasterzy z gór ze swoim starszym. 

 – Cieszy mnie, że macie trochę rozumu. Majątek Bernanda załadujcie na wozy. Trzodę pastuch popędzi do naszej warowni. – Leoric uciszył szmer, jaki przeszedł przez tłum i wskazał na Vivienne – A teraz ta oto Pani zajmie się waszymi chorymi. Zaprowadźcie ją do nich.

Vivienne skinęła na kilku służących, zsiadła z konia i podążyła za jedną z kobiet do kościoła, gdzie jak się okazało leżeli zatruci wieśniacy. Tymczasem Agnes z prawdziwą radością zastraszyła protestującego proboszcza, który nie chciał dopuścić do profanacji kościoła.

wtorek, 5 sierpnia 2008

Zwiastuny zguby

Było już dawno po północy. Za oknami biblioteki szalała burza, a po ścianach tego szacownego przybytku snuły się rozcapierzone cienie gałęzi drzew, urywane w świetle błyskawic. Jednak biblioteka oferowała schronienie i spokój – świst wiatru i huk grzmotów były tu prawie niesłyszalne. W istocie, w pomieszczeniu zebrali się czterej ludzie, którym spokój był bezwzględnie potrzebny, bo i to, czym się zajmowali było bardzo delikatnej natury.

– Mocą archanioła Uriela pieczętuję zachód – pan Brown uroczyście zakończył wstępną inwokację. Był to łysiejący już, około czterdziestoletni mężczyzna o masywnej sylwetce, jowialnej twarzy i łagodnych oczach – Krąg jest otwarty! – obwieścił i wyczekująco spojrzał na pana Smitha, który prowadził rytuał.
– Wzywam archanioła Gabriela, strażnika sfery Księżyca, przez święte imię... – Smith, blondyn o typowo germańskich, ostrych rysach twarzy i stalowo szarych oczach, jednym tchem zaintonował litanię imion, tytułów i bytów - ...aby spełniła się wola nasza!
– Jest naszą wolą, by moce sfery księżyca, opiekuna tajemnic, ujawniły nam przyszłość - pan Jones, wysoki i chudy jegomość o chłopięcej twarzy i wydatnej grdyce, wygłosił uroczyście intencję - Niech rzeczy ukryte staną się jasne. Przez tajemne powinowactwa, którym patronuje Gabriel, tak umiem, tak chcę, tak mogę!

Zebrani pogrążyli się w ciszy, z błogim wyrazem na twarzach zapadając w stan medytacji. Wkrótce jednak ich oddechy stały się niespokojne, kiedy w ich umysłach pojawiły się pierwsze urywane strzępy wizji:

„Plugawy potwór spada na Eden, wije się wściekle i łamie drzewa jak zapałki. Trawa wokół niego czernieje i więdnie. Z jego oddechu wyrastają człekokształtne demony trawiące Ogród w bezkształtną masę popiołu i żużla.”
„Czarna arka zostaje wyrzucona przez wzburzone morze na skały. Z jej rozerwanego wnętrza wylewają się ropiejące zwłoki zwierząt i ludzi, pływające w masie gęstej posoki. Wstrętna ciecz rozpościera się kożuchem wokół statku pochłaniając morze. Wkrótce dociera na brzeg, gdzie osadzają się zwłoki wszelkich istot, lądowych i morskich.”
„Czarny anioł o spaczonym ciele i gorejącej twarzy rozkłada skrzydła zasłaniając nimi niebo. Ze skrzydeł opadają ciemne pióra i popiołem sypią się na ziemię, która również zamienia się w popiół. Pod stopami anioła umęczeni ludzie bluźnią, ukryci w mroku swych jaskiń.”
„W bałwochwalczej świątyni Rozumu, w mieście sztucznej i pustej światłości, gdzie nowa wieża Babel kole niebo swą strzelistą iglicą, kapłani Antychrysta łączą się pod jednym sztandarem. Wahadło Absolutu ma być nowym krzyżem dla nowego Mesjasza. Ale wtem, na progu stają apostołowie Pańscy...”

Do środka izby wtargnął przenikliwie zimny, jesienny wiatr, który wprawił kartki leżących na pulpitach książek „...w taniec szaleństwa, aż zatrzepotały jak stado zatrwożonych wróbli”. Rzeczywistość i wizja mieszały się, wypaczając nawzajem. W progu pojawiła się zakapturzona postać owinięta w długi, mokry od deszczu płaszcz. Postać zamknęła drzwi, „...których huk był jak odgłos sztaby zapadającej nad nieuniknionym”. Za drzwiami dał się słyszeć grzmot „...jak trąba Pańska. Wróble padły martwe. Komnata Dusz jest pusta”.

– Pokój temu domowi! – spokojny głos ojca Paula wyrwał z transu czwórkę czarowników – Pokój w dobie dni ostatnich.

poniedziałek, 4 sierpnia 2008

Dzień pełen niespodzianek

Leoric jechał pogrążony w niewesołych myślach. To był taki dzień, kiedy miał ochotę wyprowadzić się z Hospicjum i zostać kimś innym. Na przykład piekarzem. Dzień zaczął się koszmarnie: o świtaniu wtargnęła do jego komnaty Agnes od progu zarzucając go pretensjami o to, że nikt nie powiadomił jej ani o naradzie, ani o wyprawie do wioski. Była tym bardziej wściekła, że w progu zadziałało zabezpieczenie i swoje żale musiała wylewać zza drzwi.

- A teraz ta straszna kobieta jedzie razem z nami – ponuro pomyślał Leoric - Jakby nie dość było tego, że służba chowa się przed nią po kątach. Przecież ona sprowadzi nam na głowę tłum rozwścieczonych wieśniaków.

I nagle go olśniło. Podjechał do Agnes.

- Agnes, posłuchaj. Vivienne jedzie do wioski, żeby leczyć tych wieśniaków. My w tym czasie...
- Dowiemy się, co te chamy chciały osiągnąć trując nas – Agnes uśmiechnęła się drapieżnie i pogładziła swój toporek – Będziemy ich pytać tak długo i intensywnie, aż nam powiedzą.
- Agnes, czy ty naprawdę chcesz doprowadzić do tego, że te twoje „chamy” rzucą się na nas z cepami i kamieniami? – uciszył Agnes gestem dłoni, gdy chciała mu przerwać – Ja wiem, że jesteśmy w stanie w trójkę wyrżnąć całą wioskę i kilka innych na dodatek, ale jest mały problem. Nie będziemy mieli co jeść jak nam nie sprzedadzą jedzenia. Chyba, że chcesz sama ruszyć w pole ze swoim toporkiem?
- To co? Pewnie chciałbyś żebym się nie odzywała i nie pokazywała? A niedoczekanie twoje! Już ja im pokażę, jak karzemy za krnąbrność...
- Nie Agnes, wprost przeciwnie... – Leoric uśmiechnął się przebiegle – Chodzi tylko o to, żebyśmy sobie nie przeszkadzali. Zagrajmy z wieśniakami w „dobrego maga i złego maga”, co ty na to?
- A ja mam być złym magiem? – Agnes rozpromieniła się – Dobra!

Leoric jeszcze przez chwilę cierpliwie tłumaczył Agnes, o co mu chodzi. Przerwał mu okrzyk Baldrica, dowódcy ich eskorty, który obwieścił, że zbliżają się do wioski. Chwilę później wjechali na główny plac przed kościołem. Plac pełen ludzi. Wzburzonych ludzi. W dodatku wieśniacy nie wyglądali na uszczęśliwionych z przyjazdu magów. Jednak Leoric nie zdążył wycofać się ze swego sprytnego planu, bo Agnes przystąpiła do dzieła.

- Słuchajcie, chamy! Chcę tu zaraz widzieć... – teatralnie zawiesiła głos, podczas gdy tłum cofnął się przerażony – Bernanda syna Antona. Natychmiast.

sobota, 2 sierpnia 2008

Preludium, cz. 3

 – Pan dał wam zbyt dużą wiedzę. Jeden z was otrzymał objawienie, że nadejdzie święta osoba, która tuż przed czasem końca poprowadzi legion ludzi do Pana. No cóż, być może po mnie macie swoją pychę, gdyż ten „święty mąż” zdecydował, że jeśli nie pojawi się ta osoba, proroctwo się nie ziści, a was czeka era kolejnej szansy. Tylko, że mylił się – śmierć Wybrańca oznacza po prostu przerwanie Boskiego planu. Bez mojego wejścia, bez szansy dla sprawiedliwych. Cięcie.
Czego więc chcesz? – wychrypiał Saintly - Powinieneś się cieszyć?
Ja? Cieszyć? Ależ ja odejdę w niebyt, jak wszyscy poza Absolutem! Tak, gdyby plan się ziścił również byłbym potępiony, ale miałbym chociaż swą zemstę. Przecież czas końca miał być moim czasem!
 – Dlaczego więc przychodzisz z tym do mnie? Chcesz się wyspowiadać?
 – Nie kpij, klecho! – oczy przybysza zwęziły się w szparki – nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie cień szansy, że tak się nie stanie. Ja od wieków nie słyszę już Jego słów, ale miałem nadzieję, że ty – owszem. Teraz jednak mam pewność, że nawet sam Najwyższy zamilkł widząc, co zamierzają uczynić istoty, którym dał wolną wolę. Wierz mi, obserwuję każdą duszę, która opuszcza Komnatę Dusz i mimo, że czas jest bliski, ta osoba jeszcze się nie narodziła, choć została już poczęta.
 – Kto to jest? Kim jest ten zdrajca?! – Saintly dopytywał się gorączkowo – Czemu ty temu nie zapobieżesz?
 – Czemu? A zapomniałeś już, że macie wolną wolę? I nie wiem, kim jest ten wasz zdrajca, jak byłeś uprzejmy go nazwać. Być może wciąż jest w łasce uświęcającej, bo nie widzę, co robi.
Chcesz więc, bym to ja cię wyręczył? Jak, skoro Pan odmówił mi swojej łaski?
Z tego co wiem, odmówił jej wszystkim Przebudzonym. Ale w końcu zawiedliście Go srodze – przybysz uśmiechnął się smutno – Na pewno jednak jest ktoś, kto ma z Nim kontakt. Do kogoś z tego miasta skierowany został anioł – posłaniec z wizją. Ufam, że znajdziesz go i zrobisz co trzeba. A później, gdy stanie się, jak napisano w Piśmie, przekonamy się, czy przez ten czas zdążycie nawrócić więcej osób niż ja zdeprawuję. Próbujcie! – czarno ubrana postać rozmyła się i rozsnuła w pasma brunatnego dymu. Jego pasma wypłynęły przez okno i znikły na tle chmurniejącego nieba.

piątek, 1 sierpnia 2008

Rada cz. 2

 – No dobrze – Leoric nie miał już chęci, żeby ich godzić – więc ktoś zafundował nam dwudniowy sen, każdemu ten sam. Pytam, po co? Przecież nic nam się nie stało? Czy coś się stało przez ten czas?
 – Nie. Strażnicy nie widzieli niczego podejrzanego, nikt nie zbliżył się do warowni, nie było słychać niczego dziwnego. Cisza i spokój – Wilbur wzruszył ramionami
Służący są w ciężkim stanie – zauważył posępnie Albertus – gdyby nie nasza pomoc kilku mogłoby umrzeć. Albo ktoś nas nie docenił, albo trucizna nie była dla nas.
 – To dla kogo? – Leoricowi udzielała się już złośliwość Wilbura – I od kogo, jeśli już o to pytamy?
 – To można ustalić, jeśli dojdziemy, w czym została podana trucizna. Zajmę się tym jutro – rzekł Albertus.
 – A ja się tak zastanawiam i wydaje mi się, że ten sen nie był do końca wyśniony – Vivienne nadal była ciężko obrażona – mówcie, co chcecie, a ja dośnię ten sen!
 – Tak, w tej chwili robi to już Roland, możesz do niego dołączyć – zakpił Wilbur
 – Dobrze już... – Leoric sam dziwił się swojej cierpliwości, – więc jutro dowiemy się, w czym i dla kogo była trucizna oraz co nas ominęło, jeśli chodzi o sen. Zostaje jeszcze kwestia osoby zamachowca. Jakieś sugestie?
 – Wczoraj... hmm... Przedwczoraj przyjechał kupiec z Pasaquinas z zaopatrzeniem, – Albertus był rzeczowy jak zwykle – A więc ktoś z wioski. Możliwe, że cała wieś.
 – Na pewno nie! Przecież oni tyle nam zawdzięczają! – Vivienne była oburzona – W tym roku sprowadziliśmy im deszcz, a Agnes wyleczyła im krowy z tej okropnej choroby...
 – Pryszczycy. Znając Agnes pryszcze pewnie przeszły na wieśniaków – zachichotał Wilbur – Mieliby prawo się wściekać. Ale to nie oni. Ani nasza służba. Trucizna zbyt wyrafinowana. Albertus, daj znać jak już będziesz wiedział, co to było za paskudztwo. Spróbuję jutro znaleźć coś w bibliotece.
 – Ale to nie oni – upierała się Vivienne – Ojej, oni też mogli paść ofiarą tej trucizny! Jadę jutro do wioski, zabiorę trochę służby.
 – Dobrze, pojadę z tobą – Leoric ożywił się nieco - ty ich będziesz leczyć, ja dowiem się, co wiedzą... nie zrobię im krzywdy – uprzedził Vivienne.
 – No to wszyscy wiedzą, co mają robić! Idziemy spać, jutro czeka nas mnóstwo roboty – entuzjazm Wilbura wynikał raczej z perspektywy bliskiego snu niż pracy nazajutrz – Życzę wszystkim dobrej nocy.

czwartek, 31 lipca 2008

Preludium, cz. 2

 – Posłuchaj mnie, śmiertelniku. Nie obchodzą mnie wasze małe wojenki. Nie jestem ich częścią  – pozwolił zakonnikowi opaść na ziemię - Jestem ponad nie, bo jestem ponad was, śmiertelnych. Ja też śpiewałem na chwałę Pana, kiedy jeszcze w Jego planie nie było dla was miejsca. Ale powstaliście, by zająć naszą pozycję, bo mieliśmy zostać we władzy waszego praojca, oddać mu hołd. Nie zrobiłem tego i zostałem wygnany.
 – Szatan?! Nie wierzę! Apage! – Saintly odzyskał mowę i usiłował przekonać samego siebie, że rzeczywiście nie wierzy – nie możesz być nim, jesteś szaleńcem, przebierańcem, jesteś...
Lucyferem. Skoro zaś potrzebujesz dowodów... – przybysz skrzywił twarz w grymasie pogardy i wyprostował się. Nagle cienie wydłużyły się i uformowały w dwa skrzydła, które ogarnęły skuloną na podłodze postać mnicha.

Saintly znalazł się w innym świecie. Znajome ściany wypaczyły się w wypaloną skałę, a gładką posadzkę zastąpił żużel. Powietrze zasnuł gryzący dym, a gdy rozsnuł się, mnich zobaczył rozległą równinę pokrytą ciałami umierających. Straszliwie okaleczeni, złorzeczyli w niebo zasnute krwawą łuną, a między nimi przechadzali się aniołowie o czarnych, zakrwawionych skrzydłach i zadawali im męki. Paul zacisnął powieki i zaczął krzyczeć.

 – A więc wierzysz? – Przybysz dotknął ramienia Paula, by go przebudzić – To dobrze, możemy więc przejść do meritum sprawy, która mnie tu przywiodła. Widzisz, wtedy, po strąceniu, przysiągłem sobie, że wykreślę z Pańskiego planu tylu z was, śmiertelników, ilu zdołam. Udawało mi się to znakomicie, zresztą otuchy dodawały mi pisma Jana, który tak malowniczo opisał ostatnie i największe chwile mej chwały. Niestety, wtrąciliście się wy, Ci-Którzy-Przejrzeli, święci magowie od pieśni Pana, i w swym zadufaniu odebraliście za jednym zamachem: mnie – szansę na ten ostatni akord w symfoniiZła i sobie – szansę na zbawienie paru milionów ludzi więcej. Słuchasz mnie?
 – Taak – wyjąkał Saintly – Jak to możliwe?

wtorek, 29 lipca 2008

Rada

Na sali obecni byli wszyscy magowie i maginie oprócz Rolanda i Agnes. Służby nie było. Leoric się nie zdziwił. Po pokazie furii, jaki dała Agnes (która to furia oczywiście skupiła się na nim, kiedy usiłował ją uspokoić) słudzy woleli trzymać się z daleka, jak zawsze w takich wypadkach. Cóż, Agnes mogła być drobna i koścista, ale kiedy zaczynała się wściekać nawet barczysty Albertus wolał jej schodzić z drogi. Tak więc Leoricowi znowu przypadło w udziale poskramianie złośnicy. Zajęło mu to sporo czasu, podczas którego Vivienne zajęła się nieprzytomnym Rolandem, a Albertus i Wilbur poszli zrobić obchód Hospicjum.Była ciemna noc, gdy zebrali się w refektarzu.

– A więc jak wygląda sytuacja? – zapytał zmęczonym głosem Leoric
– Wygląda na to, że przy okazji naszego wypadku wykryliśmy uchybienia służby z kuchni – zgryźliwie rzekł Wilbur – Nie tylko my struliśmy się po śniadanku. Nasze wierne sługi połakomili się widać na resztki z pańskiego stołu i teraz zdychają w dormitorium – mag wydął usta w grymasie pogardy.
– Jesteś zbyt surowy Wilburze – Vivienne jak zwykle mówiła głosem tak pełnym naiwnej słodyczy, że Leoricowi zrobiło się niedobrze – to chyba naturalne, że ci ludzie chcieli tylko stworzyć sobie iluzję dobrobytu. Wiesz przecież, jakie życie wiedli za murami naszego Hospicjum. Jesteś wobec nich niesprawiedliwy, a przecież oni cierpią przez nas.
– Przestańcie! – Leoric uciszył szykującego ciętą ripostę Wilbura – jakie mamy straty?
– Um, nikt nie umarł, dziewięć osób leży w malignie, wszyscy z kuchni lub niżsi słudzy, nikt ważny – Wilbur popatrzył wyzywająco na Vivienne – Jeden ze strażników też się poczęstował strawą z naszego stołu, ale już doszedł do siebie, jest tylko osłabiony. Wydaje mi się, że śniło się mu to, co i mi – popatrzył wyczekująco po reszcie magów.
– No właśnie, jak to się stało, że wszyscy śniliśmy to samo? Bo śniliśmy to samo, prawda? – Vivienne przymknęła oczy i skrzywiła się – Byłam na polanie w lesie pełnym ogromnych drzew, których korony były tak potężne, że zakrywały całe niebo. W zielonej ciemności poniżej nie rosły żadne krzewy, tylko dywan takiej soczystej zielonej trawy...
– Wpadłaś na tą polanę jakby nurkując pod taflę wody – Albertus przerwał poetyckie wywody Vivienne i ciągnął sucho, po żołniersku – osiadłaś na trawie, a później poszłaś w las. Jeśli próbowałaś krzyczeć, twój głos odbijał się potężnym echem. Zrywał się huragan, który powalił cię na ziemię. Szłaś przez las przez dłuższą chwilę. W pewnej chwili zorientowałaś się, że jesteś śledzona. Otoczyły cię piski i chichoty. Odgłosy te zagoniły cię nad skarpę nad rzeką. Po drugiej stronie rzeki zobaczyłaś trawiaste zbocze pełne dziwnych istot. Tu sen się urwał, zgadza się?
– Tak – rzekła Vivienne, która przez ten czas zdążyła się już obrazić.

niedziela, 27 lipca 2008

Preludium

W opactwie Dominikanów w Bostonie dzwon miarowo wybijał dziesiątą w nocy. Ojciec Paul Saintly zakończył już wieczorne modły, ale trwał wciąż w skupieniu na klęczniku w swojej celi. Czuł, że panujący wokół spokój jest w jakiś sposób groźny, że jest to cisza przed burzą. Cisza, bo nie słyszał już pieśni Najwyższego, która dotąd wypełniała jego duszę spokojem i nadzieją. Westchnął i pokręcił głową, jakby chciał odegnać złe myśli. Przeżegnał się i wstał z klęcznika.

Wtedy właśnie zauważył, że nie jest w celi sam.

– Witaj, drogi ojcze – ubrany na czarno mężczyzna rozciągnął wąskie wargi w grymasie uśmiechu i wpatrzył się przeszywającym wzrokiem w Paula – ufam, że przez swe modły otrzymałeś otuchę a spokój niebieski ukoił twoją duszę?
– Być może... – Saintly zawahał się, gdy uświadomił sobie, że tamten drwi sobie z nagłego braku więzi między nim a Panem – ale kim pan właściwie jest... czy...
– Jestem kimś, kogo potrzebujesz ty i kogo potrzebuje ten cały umierający świat – uciszył dominikanina niedbałym gestem, rozparł się na krześle i ciągnął dalej – Jesteś kimś niezwykłym bracie, kimś wyróżnionym przez Pana, kimś słyszącym Jego Słowo, czyż nie?
– Tak... – było coś w przybyszu, co nie pozwalało Paulowi skupić się, jasno wysłowić tego, co miał na końcu języka i to doprowadzało go do rozpaczy – nie... nie słyszę już pieśni Pana! Zamilkła dla mnie! Kim jesteś, że przyszedłeś mnie dręczyć?!
– Kim? – w pełnej napięcia ciszy przybysz wstał i podszedł do Paula – A więc zostałeś odrzucony... Wiem, co czujesz, czułem to samo, gdy przytrafiło się to mnie
– Nefandus! – przerażony Paul odskoczył do tyłu, zataczając się w kierunku wiszącego na ścianie różańca
– STÓJ! – coś w oczach przybysza unieruchomiło mnicha i nie pozwoliło mu na wyduszenie choć jednego słowa

Przebudzenie

Przebudzenie nie było przyjemne. Zresztą sny również. Leoric otworzył oczy i rozejrzał się. Był w swojej sypialni, leżał w ubraniu na łóżku. Wstał, lecz zaraz opadł znowu na poduszki. Czuł się jakby pił na umór przez tydzień. Dowlókł się jednak do sznura i zadzwonił na służbę. Chwilę później do komnaty zajrzała młoda kobieta w szarej zgrzebnej sukni i białym czepku na głowie.

– Anno – Leoric musiał poświęcić trochę wysiłku, by przypomnieć sobie imię tej kobiety – ile spałem?
– Dwa dni, panie. Magowie Albertus i Wilbur oraz maginie Vivienne i Agnes już wstali. Nic im nie jest panie, ale z panem Rolandem jest chyba niedobrze – służka była przyzwyczajona, że Leoricowi udziela się wyczerpujących odpowiedzi.
– Przynieś mi coś do picia i gorącą wodę – polecił Leoric
– Tak, panie – Anna zawahała się – Panie, czy mógłbyś pohamować panią Agnes, ona...
– O nie... znowu wrzeszczy? – Leoric objął rękami głowę i skrzywił się. Czekał go ciężki wieczór po dniu pełnym koszmarów.

sobota, 26 lipca 2008

Bo zupa była zatruta...

1 lipca Anno Domini 1329, ranek:

Nad Hospicjum hermetycznym Silva Rerum wstał nowy dzień. Choć był lipiec, tu na pogórzu Pirenejów ranki były chłodne i Leoric niespiesznie zdążający na śniadanie z ulgą powitał ciepło refektarza. Tylko z pozoru był młodym magiem. Miał już 109 lat, choć mikstury zapewniły mu wygląd trzydziestolatka. Także jego sylwetka nie zdradzała wieku – Leoric trzymał się prosto i wyniośle, z góry patrząc na pospólstwo i służbę w Hospicjum. Musiał, skoro właściwie władza w Silva Rerum należała do niego. Ten stary mól książkowy Roland (Primus Roland – poprawił się w myślach) nie miał siły ani ochoty na rządzenie Hospicjum. Nie wykazywał też żadnej inicjatywy.


A inicjatywa była potrzebna w obliczu ostatnich wypadków – wieśniacy z Pasaquinas dorobili się kościoła. Niby nic a jednak, gdy zabrzmiał dzwon kościelny rozszerzyła się aura Dominium kosztem aury magicznej Hospicjum. Leoric właśnie rozmyślał nad rozwiązaniem problemu, gdy dotarł do refektarza. Powitał pozostałych sześciu magów ale rozmowa nie kleiła się, więc posiłek przebiegł w ciszy zakłócanej tylko skomleniem psów czekających na kąsek ze stołu.

Ciszę przerwał Leoric, który z brzękiem odłożył cynową misę i zwrócił się do Albertusa z domu Verditius:

– Albertusie, jak właściwie postępują twoje prace? Wczoraj z laboratorium dały się słyszeć niezwykłe hałasy, czyżby...

Leoric przerwał, bo jego rozmówca pobladł nagle i zgiął się wpół. Z jego prawej strony dał się słyszeć brzęk, kiedy Vivienne, magini z domu Merinita uderzyła głową w stół. Leoric zerwał się widząc, że dookoła niego magowie osuwają się z siedzisk, zdjęci nagłymi bólami. Chciał krzyknąć, ale z jego gardła wyrwał się tylko jęk. Pociemniało mu w oczach i upadł na kamienną posadzkę, gdzie jego kompani pochrapywali już przez sen.

piątek, 25 lipca 2008

Witajcie w mojej bajce

Niedawno w jednym z przykrytych kurzem backupów odkryłem kilka swoich opowiadań. Łezka mi się w oku zakręciła, odległa młodość przypomniała ;) Pokazałem swoje dzieła znajomym. Ku mojemu przyjemnemu zaskoczeniu rzekli: "Sturęki, dobre. Dokończ tylko."

Skoro dobre to udostępniam. Na razie pod pseudonimem, może kiedyś przekonacie mnie w komentarzach, że to rzeczywiście można pokazać światu bez obawy o swoją reputację :) A gdyby ktoś z Was domyślił się moich personaliów to proszę, na razie niech zatrzyma dla siebie

Oto czego możecie się spodziewać:
  • Komu bije dzwon - opowiadanie o przygodach grupy magów z XIV wiecznej Francji. Realia gry fabularnej Ars Magica
  • Ostatnia córka Ewy - trzymająca w napięciu komedia pomyłek. Grupa czarowników kontra koniec świata. Realia Świata Mroku
  • Rozmowy na szczycie - alias "Rewia przepaków" czyli bardzo zakręcona i wielowątkowa historia kobiety, co wstrząsnęła Europą. Realia Świata Mroku, praca zbiorowa.
Zapraszam do lektury i komentowania.